Ostatni smok

Oj, działo się to jeszcze zanim Wisłok zawziął się, żeby zmienić koryto. Płynął sobie przez wioskę Łąka krętą wstęgą i z góry wyglądał jak wielki wąż morski albo nawet chiński smok. Dziś tak samo wije się Stary Wisłok, co po dawnej rzece został…

– Co też pleciesz, dziadku? Skąd w naszej Łące smok?

– A właśnie, że był. Zaraz ci o nim opowiem.

***

Łąka to nie była byle wioseczka. O, nie! Przed wiekami znajdowała się tu królewska stadnina, bo król Kazimierz Wielki wyprawiał się za Wisłok na wojenne wyprawy, to i koni potrzebował. Tędy też podążali kupcy starym szlakiem na Ruś, wioząc najróżniejsze towary na handel. A i Tatarzy łatwo wioskę gnębili przez to, że leżała przy tak bardzo uczęszczanym trakcie. Chłopów w jasyr brali, na zawsze uprowadzając z rodzinnej wsi. Raz tatarska orda wpadła do Łąki w oktawę Bożego Ciała. Splądrowali kościół do cna. Cud, że go nie spalili. Płonąłby szybko, by był drewniany. Tymczasem ocalał. Dopiero czas go pokonał. Kiedy już zdawało się, że belki dłużej nie wytrzymają i dach w końcu ludziom na głowę runie, proboszcz kazał kościół rozebrać. Stało się to początkiem nadzwyczajnych zdarzeń. 

Stary kościół zniszczał, nowy trzeba zatem postawić! Póki co msze odprawiano w kaplicy naprzeciw szpitala ubogich. Ale cóż to za świątynia dla najstarszej w okolicy parafii, do której przychodzili chłopi nie tylko z Łąki, ale i całej okolicy? 

Trafiła się w końcu fundatorka – księżna Teofila Lubomirska. Zdecydowana była postawić okazałą, murowaną świątynię. Jak to mówią: Człowiek planuje, Bóg z tego żartuje. Budowa szła sprawnie, ale tylko do czasu, bo księżna umarła. Podciągnięte do wysokości okien mury zamiast dalej rosnąć, straszyły i zgoła inne stwory przyciągnęły niż anielskie.

***

– Mężu mój, znów mnie matka we śnie nawiedziła. Blada i smutna, choć jestem pewna, że w niebie przebywa – skarżyła się Józefa Maria z Lubomirskich.

– Cóż ją tam może trapić? – książę Paweł Sanguszko uniósł brwi ze zdziwienia.

– Kościół w Łące, który budowano dzięki jej hojności, już czwarty dziesiątek lat niedokończony stoi. Mój brat dzieło matki zlekceważył. Do obowiązku kontynuowania się nie poczuwał. Teraz, kiedy umarł, to wiano na mnie przechodzi. Dokończmy budowę. Hojność i nam bramy nieba uchyli. Sterczące bez dachu mury kościoła wstyd przynoszą i o pomstę raczej wołają – tak Józefa Maria swego męża księcia Pawła Sanguszkę przekonywała.

I przekonała go księżna tą mową, jednak książę nie od razu prośbę jej spełnił, bo sprawy polityczne mocno go zajmowały, więc znów upłynęło trochę lat, a księżna musiała śladem matki do nieba powędrować, by przypomniał sobie daną jej obietnicę. Tym bardziej, że i parafianie łąccy prośby w tej sprawie do Warszawy wciąż mu posyłali. Siadł tedy książę pewnego dnia i napisał list do pełnomocnika swoich dóbr, że czas najwyższy świątynię dokończyć. Z tym, że popsute już deszczem i wiatrem mury kazał rozebrać do fundamentów i budowę kościoła zacząć od nowa.

Wkrótce też, a był to rok 1742, do dzieła przystąpiono. Setki rąk pracowały nad rozebraniem zwietrzałych ścian, zrzucając z nich jedną cegłę za drugą. Robotę zaczynano o świcie, a o zachodzie słońca dopiero kończono. Stary mur topniał w oczach i do ziemi było coraz bliżej.

Tego dnia ściągano już ostatnie cegły z fundamentów. Naraz pod jedną ze ścian ukazała się ziejąca czernią jama. Głów kilka pochyliło się ku niej, by sprawdzić jak jest głęboka, i błyskawicznie tego pożałowało. Z mroku wysunęła się najpierw obrzydliwa paszcza, a w chwilę potem z dołu wygramolił się wielki smok. Narzędzia wypadły przerażonym ludziom z rąk. Prysnęli na boki w okamgnieniu. Wielu tak się ziemia pod stopami paliła, że dopiero we własnej chałupie oglądnęli się za siebie. Tylko niektórych ciekawość zatrzymała za pobliskimi wierzbami. Grube pnie na chwilę wydały się dobrą kryjówką, więc ostrożnie zza nich wyjrzeli.

Smok był naprawdę wielki. Długi jak wiejska chałupa. Cały zielony, tylko na grzbiecie, od czubka głowy po koniec ogona, biegła smuga połyskująca złotem i czerwienią. Czasem takimi kolorami zaczynał się latem świt nad zielonymi łąkami, które rozpościerały się nad Starym Wisłokiem. I gdyby nie wielki strach, chłopi ukryci za wierzbami musieliby przyznać, że w piękne barwy ubrał się groźny gad. Na razie jednak zachwyty nie były im w głowie. Smok mocno stał na czterech łapach zakończonych pazurami. Z grzbietu wyrastały mu skrzydła błoniaste jak u nietoperza. Na chwilę je rozłożył i machnął raz, jakby chciał sprawdzić, czy go uniosą. Wydawały się jeszcze nie do końca wyrośnięte. Widać smok był młody i nie wiadomo, czy latać potrafił. No, jak na podrostka, to paszczę miał straszną choć wcale nie pryszczatą. Błyskały w niej ostre zębiska i oczy lśniące jak ta smuga na grzbiecie. Nozdrza wielkie jak u byka. Tylko patrzeć jak dym z nich się uniesie, a bestia ogniem zionie.

Póki co dym się jednak żaden znad głowy smoka nie unosił. Co więcej, wyglądał nawet na przestraszonego. Może oślepił go blask dnia? W końcu nie wiadomo, ile w jamie siedział. Widać było, że ruszać się z miejsca na razie nie zamierzał. Tylko wolał się trzymać swojej kryjówki.

Chłopi ostrożnie wycofali się, zostawiając jednego na posterunku. Nie poszli jednak do domów, ale do karczmy, bo było o czym pogadać.

***

– Ludzie, toż to przecież niemożliwe. Chyba z piekła samego ta bestia wyszła. Zaraz domy nam spali – lamentował Kuba. 

– A co będzie, jak sobie krów albo dziewic zażyczy? – pytała jego żona Kaśka, bo jej się legenda o smoku wawelskim przypomniała.

Zasępili się ludzie mocno, bo przecież nieraz zimowymi wieczorami opowiadali sobie o tym, co się zdarzyło w grodzie Kraka. No, ale kto by pomyślał, że smoki gdzieś jeszcze żyją? Wawelski pękł już z tysiąc lat temu.

Tak samo jak w chłopi w karczmie zachodził w głowę zarządca folwarku, nerwowo przemierzając pałacowe podwórze. „Skąd w Łące smok?”, po raz setny zadawał sobie to pytanie. Zdumiony tym bardziej, że w smoki nie wierzył, chociaż o nich czytał. Usiłował sobie teraz przypomnieć, co takiego w legendach pisano. Zdaje się, że lubiły mieszkać na mokradłach i nad rzekami, jak ten, którego św. Jerzy pokonał, czy szewc z Krakowa. Widywano je ponoć w Karpatach, gdzie jest dużo jaskiń. Bo smoki według podań gniazda właśnie w grotach, jaskiniach i różnych podziemnych jamach budowały. Widać pod murem niedokończonego kościoła musiała powstać jakaś zapadlina, która przypominała jaskinię. Do niej zaś jakimś cudem trafiło smocze jajo. Mogło wyturlać się z wozu jednego z tych kupców, którzy nieopodal jeżdżą traktem handlowym. Ha! Wiózł on może towar sprowadzony z samych Chin, gdzie też podobno mają smoki. „Głupota!”, upomniał sam siebie w myślach zarządca. „Smoki chińskie bardziej węża przypominają, a ten tutaj jak z obrazków ze św. Jerzym walczącym. No pięknie, skoro ten smok łącki europejskie bestie przypomina, to może wyrosnąć wielki jak nasz spichlerz, a wtedy potężnymi skrzydłami pół nieba zasłoni”.

I zadrżał na tę myśl zarządca, i popędził do gabinetu, żeby list do księcia Sanguszki napisać i kuriera co koń wyskoczy do Warszawy posłać.

***

Do roboty przy kościele nikt nie myślał wracać. Pilnowano tylko, czy smok nie ruszy się z miejsca. Na razie trzymał się jamy, od czasu do czasu tylko wychodzą na słońce. Niepokoiło jednak chłopów, kiedy oblizywał paszczę językiem, bo domyślali się, że robi się głodny. Tak upłynęło parę dni, aż do Łąki przybył książę Sanguszko bestię spod kościoła zobaczyć. Potem wypadki nastąpiły szybko.

Najpierw postanowiono smoka do zagrody złapać. Trzeba ją było zbudować z mocnych jak dąb pali i strasząc gada pikami i smołą w zasadzkę go wprowadzić. Potem może owcę z siarką się przyszykuje albo co innego wymyśli.

Cały dzień do tej operacji się szykowano. A następnego ranka gromada mężczyzn ostrożnie, tylko spoglądając na siebie, czy już nie trzeba uskakiwać, do jamy powoli się zbliżyła. Kosy i ostre żerdzie miały im posłużyć do postraszenia gada. Smok prędko wyczuł intruzów i nie trzeba było długo czekać, jak z ciemności wyskoczył i stanął na brzegu jamy. Chłopi natychmiast się cofnęli.

– Nie bójcie się. Widać, że jeszcze młody. Ogniem nie zionie. Dym z nosa nie idzie – wołał do ludzi pastuch Wojtek, sam twardo trzymając drewnianą żerdź, którą dzień wcześniej zaostrzył jak pikę. Nie bał się, bo wiedział, że kobiety już wrzątku i smoły gorącej naszykowały. Jak tylko smok paszczą na ludzi kłapnie, to poczęstuje się go taką polewką.

Jego wołanie pomogło. Już i inni mocniej kosy chwycili, i krok za krokiem zaczęli postępować w stronę bestii. Zmuszony smok cofał się powoli aż go przyparli do ściany zagrody – pułapki. Gdzieś chyba z samych trzewi popłynął ku nim jego groźny jak warczenie psa pomruk.

– Zośka, Hanka, dawajcie smołę. Zanim on ogień w sobie wzbudzi, my go zamknąć musimy – krzyknął ktoś z gromady napierającej na gada.

Nie zdążyli.

Smok szyję długą wyciągnął i przed samymi nosami kłapnął im paszczą tak, że się niemal wszyscy przewrócili. Mógłby człowieka połknąć dwoma kęsami. Widać jednak i on się wystraszył, bo zamiast rozpoczynać śniadanie złożone z łąckich chłopów, cofnął się jeszcze krok i rozpostarł skrzydła. Najpierw lekko nimi poruszył, jakby wiatru nabierał. Zdawało się, że go nie uniosą. A jednak wystarczyło kilka szybkich machnięć i zielone cielsko zawisło parę metrów nad ziemią. Bestia jeszcze raz łypnęła okiem na uzbrojoną gromadę i niczym bocian na południe odfrunęła. I tyle ją widzieli.

Po tym wszystkim książę Sanguszko w dwa lata nowy kościół wybudował. A kiedy dokończono wszystkie prace wewnątrz, przyjechał biskup Sierakowski, by poświęcić dzieło. Do dziś okazała świątynia pod wezwaniem św. Onufrego z niewielkiego wzniesienia nad całą okolicą góruje.

Gdzie poleciał smok? Tego nikt nie wie. Być może do Torunia. Bo cztery lata po wypadkach, do których doszło w Łące, a dokładnie 13 czerwca 1746 roku mistrz ciesielski Johann Georg Hieronimi widział smoka latającego nad ruinami Zamku Krzyżackiego w Toruniu. Z daleka trudno było ocenić jego wielkość. Na pewno miał cztery łapy jak jaszczur. W powietrzu unosił się zaś dzięki skrzydłom, dlatego uczeni znający łacinę uznali, że smok ów należał do gatunku: Draco volans – smok latający. Czy był zielony? Tego nie wiadomo.

***

– I to był, dziadku, nasz łącki smok?

– Trudno powiedzieć, ale ponoć ostatni.

Legenda pochodzi z wydania „Strachy, smoki i łąckie tajemnice” autorstwa Aliny Bosak

 

Informujemy, że używamy plików cookies w celu umożliwienia użytkownikom korzystania z wszystkich funkcjonalności oraz tworzenia anonimowych statystyk serwisu.
Oznacza to, że każdy ma możliwość samodzielnej zmiany ustawień dotyczących cookies w swojej przeglądarce internetowej.
Jeśli nie wyrażasz na to zgody, prosimy o zmianę ustawień w przeglądarce lub opuszczenie serwisu. Dalsze korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień w przeglądarce oznacza akceptację plików cookies.

Prosimy także o zapoznanie się z polityką prywatności, która zawiera wszystkie szczegółowe informacje z zakresu przetwarzania danych osobowych.
Zamknięcie komunikatu i/lub dalsze korzystanie z serwisu oznaczać będzie wyrażenie zgody na przetwarzanie danych zgodnie polityką prywatności.

×